środa, 2 października 2013

Czechy – zachodni sąsiad Polski

Z jakimi krajami Polska graniczy od południa? Wydawałoby się, że to pytanie jest banalnie proste. Tymczasem zapytany o to Czech odpowie w dość zadziwiający dla nas sposób: tylko ze Słowacją. Z czeskiego punktu widzenia Polska ma natomiast dwóch zachodnich sąsiadów: Niemcy i Republikę Czeską właśnie.


Każdy tak patrzy na mapę, jak mu pasuje

Zanim zaczniemy pukać się w czoło, spójrzmy jeszcze raz uważnie na mapę Polski, mimo że znamy ją przecież na pamięć. Zauważymy wtedy, że granica polsko-czeska rzeczywiście nie jest położona poziomo na osi wschód – zachód, lecz biegnie po skosie. Z północnego zachodu na południowy wschód. Dopiero granica polsko-słowacka jest już położona „płasko”, równoleżnikowo, chociaż i ona jest dość pofałdowana. Dodatkowo, jeśli przypatrzymy się uważnie samej mapie Republiki Czeskiej, zauważymy, że ten kraj wdziera się głębokim klinem w głąb Niemiec.

A teraz dodatkowo rozdzielmy kraj na jego trzy części składowe (Czechy właściwe, Morawy i czeski Śląsk) i zobaczymy, że dla tych właściwych Czech (tereny na zachodzie kraju) Polska rzeczywiście leży na wschodzie, a Niemcy – na północy. Zupełnie inną perspektywę mają natomiast mieszkańcy Moraw i Śląska. Dla nich, jakby nie patrzeć i jakby nie kręcić mapą, rzeczywiście północnym sąsiadem jest Polska, a wschodnim – Słowacja. Zwłaszcza dla Moraw i jej stolicy, czyli Brna. Chociaż i tu można mówić o niuansach: jadąc z Ostrawy, Czeskiego Cieszyna czy Opawy do Krakowa również jedziemy na wschód, a nie na żadną północ.

Z punktu widzenia Czech właściwych i ich stolicy Pragi, Polska jednak w oczywisty sposób leży na wschodzie, a Berlin – na północy. Co więcej, Czesi z dość dużą zaciekłością powtarzają, że na wschód od nich leży również Austria, w każdym razie stołeczny Wiedeń. Dlatego, ich zdaniem, kuriozum jest zaliczanie ich kraju do „Europy Wschodniej”, a sąsiedniej Austrii – do „Europy Zachodniej”. O tym, że nie chodzi tu tylko o kwestie nazewnictwa, ale też o geopolitykę, mogliśmy się już wielokrotnie przekonać zwłaszcza w latach 90-tych – ale o tym powiemy sobie w dalszej części artykułu.

Warto na marginesie zauważyć, że ta geograficzna niekonsekwencja dotyczy również polskiego spojrzenia na sąsiadów. Z przyzwyczajenia po czasach, gdy Polska graniczyła ze Związkiem Radzieckim, całą dawną granicę polsko-radziecką nazywamy „granicą wschodnią”. A Rosję i Litwę nazywamy po inercji „wschodnimi sąsiadami Polski”. Co z geograficznego punktu widzenia jest oczywistą bzdurą. Rosja jest bowiem dla nas nie wschodnim, ale północnym sąsiadem, podobnie jak Litwa. Granica Polski z Obwodem Królewieckim jest położona idealnie równoleżnikowo, również Litwa leży bardziej na północ, niż na wschód od nas. Zresztą, nazywanie Rosji „północnym sąsiadem”, co „prawdziwym Polakom” nie przejdzie przez gardło, jest oczywiste na sąsiedniej Ukrainie. W ukraińskiej prasie na określenie Rosji używa się właśnie określenia „północny sąsiad” (bo Moskwa i Petersburg leżą bardziej na północ od Kijowa i Doniecka), mimo że ma to o wiele mniejsze uzasadnienie geograficzne, niż w przypadku polsko-rosyjskiego sąsiedztwa.

Czeski kompleks Zachodu

Te wszystkie geograficzne dywagacje moglibyśmy potraktować w kategoriach zabaw słownych, gdyby nie fakt, że w przypadku Republiki Czeskiej mają one ogromne przełożenie na politykę i relacje kraju z sąsiadami. A odmienne spojrzenie na kwestię, czy Polska jest dla Czech wschodnim czy północnym sąsiadem – to moim zdaniem kluczowa sprawa, która wywołuje trudności we wzajemnym polsko-czeskim dialogu. Mówiąc w skrócie, Czesi traktują nas dokładnie w ten sam sposób, w jaki Polacy odnoszą się do Ukraińców i Białorusinów, a my tego za nic nie jesteśmy w stanie dostrzec. Dla Czechów Polska to tylko „jeden z sąsiadów ze Wschodu”, czyli kraj w ich mniemaniu gorzej rozwinięty, należący do „wschodnioeuropejskiego bajzlu”, razem z Litwą, Ukrainą, Białorusią, Rosją i bratnią Słowacją. I tak, jak wielu Polaków wrzuca do jednego worka z napisem „Wschód” tak odmienne od siebie kraje, jak Ukraina, Białoruś, Litwa, Rosja, Gruzja czy Kazachstan, tak samo postępują Czesi, dodając do tego poradzieckiego towarzystwa jeszcze Polskę, Słowację, Rumunię i Bułgarię. A Słowacy to często małpują, również traktując Polskę z góry i ustawiając się w roli czegoś pośredniego w „cywilizacyjnym łańcuchu” między „zachodnimi” Czechami i „wschodnią” Polską.

Jeśli spojrzymy na sprawę obiektywnie i już bez wnikania w geograficzne zawiłości, nie da się ukryć, że Republika Czeska stoi na wyższym poziomie rozwoju, niż Polska. Lepsza infrastruktura, PKB na mieszkańca wyższe o jakieś 20-30% od polskiego (zależnie od metodologii badań), wyższe uprzemysłowienie, wyższe zarobki. Ale nie jest to przepaść nie do przeskoczenia. Dla nas nie – ale dla Czechów już tak: dla naszych południowych (zachodnich?) sąsiadów już te o 30% wyższe zarobki są powodem do odcięcia się od naszego „wschodnioeuropejskiego, polsko-słowacko-węgiersko-ukraińskiego bajzlu” i zakwalifikowania ich kraju do grona Europy Zachodniej. Co ma pewne uzasadnienie, gdyż pod względem poziomu PKB na mieszkańca Czechy są już bogatsze, niż niektóre kraje „starej UE”, takie jak Portugalia czy (już wkrótce) Hiszpania.

Tendencje „odcinania się od Wschodu” były widoczne zwłaszcza w latach 90-tych, kiedy to Czesi faktycznie zniszczyli ideę Grupy Wyszehradzkiej (V-4)  i CEFTA. Ówczesny premier Vaclav Klaus stwierdził wówczas, że Czechy właściwie już w 1995 zakończyły proces transformacji i stały się normalnym zachodnioeuropejskim krajem. W odróżnieniu od „z natury wschodnioeuropejskich” Polski, Słowacji, Węgier, Ukrainy czy Serbii. I zamiast środkowoeuropejskiej solidarności w ramach V-4 i CEFTA, Klaus i jego zwolennicy lansowali pogląd, że Unia Europejska powinna przyjąć do swojego grona tylko Republikę Czeską i Słowenię, a w porywach może jeszcze Estonię i Węgry. A Polska, Słowacja, Ukraina, Litwa i cała reszta, niech czekają na wejście do UE nawet do 2030 roku. Czesi po cichu liczyli na to, że przy tak małym rozszerzeniu UE jedynie o Republikę Czeską i Słowenie Unia wpompuje w ich kraje ogromne pieniądze i Czechy szybko dogonią pod względem gospodarczym Niemcy. A Polska i Słowacja niech czekają w nieskończoność po drugiej stronie miękkiej żelaznej kurtyny, tak jak dziś czeka Ukraina i Mołdawia.

Czeska Szwajcaria

Pierwsze lata po 1989 roku rzeczywiście mogły nastrajać ludzi pokroju Vaclava Klausa optymizmem. Republika Czeska już na wstępie po upadku komunizmu była w o niebo lepszej sytuacji, niż Polska czy Słowacja, nie mówiąc już o Ukrainie, Białorusi czy Litwie. PRL była gospodarczo zniszczona Stanem Wojennym, w 1989 roku zaczynaliśmy nową epokę praktycznie od zera, budując ją na gruzach zbankrutowanego ustroju. A tymczasem czeski komunizm wcale gospodarczo nie zbankrutował. Czesi w latach 80-tych nie wiedzieli, co to puste półki w sklepach i wielogodzinne kolejki po mięso. Zaopatrzenie oczywiście nie było takie, jak w czasach kapitalizmu, ale w sklepach spokojnie wszystko można było kupić. Po listopadzie 1989 roku w Czechach przeprowadzono przemiany rynkowe, gospodarka od razu zaczęła się rozwijać i rzeczywiście wydawało się, że za pięć lat tu będzie już Zachód. Dlatego też Czesi stali się nieco aroganccy w stosunku do swych wschodnich (?) sąsiadów i coraz częściej zaczęli udowadniać, że nie mają nic wspólnego z naszym środkowoeuropejskim regionem, lecz są po prostu częścią Zachodu.

Czar prysł w drugiej połowie lat 90-tych, kiedy nastąpił kryzys gospodarczy i załamanie się czeskiego systemu powszechnych funduszy inwestycyjnych (tzw. kuponówka, czyli kuponowa prywatyzacja). Okazało się, że owszem czeska gospodarka się rozwija, ale te wszystkie bajdurzenia w stylu „już osiągnęliśmy poziom Zachodu i o lata świetlne wyprzedziliśmy Polskę i Słowację” nie mają racji bytu. „Jest dobrze, ale nie beznadziejnie” – chciałoby się rzec, określając tę sytuację.

Równocześnie stało się jasne, że Polska, Słowacja, Litwa, Łotwa i Estonia, choć w 1989 roku startowały z o wiele niższego poziomu, rozwijają się o wiele szybciej niż „już zachodnie” Czechy. I dystans w poziomie PKB na mieszkańca między tymi krajami a Czechami z każdym rokiem się zmniejszał. O ile w takim 1992 rokiem Czechy i Litwa to były dwa różne światy, to dziś różnica jest trudno zauważalna. A równocześnie kraje Europy Zachodniej nie przyjęły czeskiej narracji o „małym rozszerzeniu” Unii tylko o kraje, które według Klausa jako jedyne „nadają się do UE”, czyli o Czechy, Węgry, Słowenię i Estonię. Czesi w to właśnie grali: by do UE przyjąć tylko ich lub maksimum cztery kraje, a Polskę, Słowację i całą resztę na długie lata pozostawić w europejskim przedsionku z napisem „Wschód”.

Ostatecznie stało się inaczej, nastąpiło „wielkie rozszerzenie”, w którym dumne „zachodnie” Czechy były postawione na równorzędną pozycję ze „wschodnią” Polską, Słowacją czy Łotwą. Czeskie ambicje nie zostały poparte przez ich sąsiadów Niemców i Austriaków, którzy opowiedzieli się jednak za „wielkim rozszerzeniem” – również o Polskę i kraje bałtyckie, a nie tylko o Czechy i Słowenię. Efektem tego było rozczarowanie Czechów zarówno Wschodem (do którego zalicza się również Polska, Słowacja i Litwa), jak i Zachodem, który nie uznał czeskiej wyjątkowości i zrównał ich z Polakami czy Łotyszami.

To właśnie tu moim zdaniem należy upatrywać źródeł czeskiego izolacjonizmu i niechęci wobec dalszej integracji z UE. Dla sprawiedliwości należy jednak dodać, że lansowana w kręgach bliskich Klausowi idea „czeskiej Szwajcarii” jest co prawda popularna, ale nie jest jedyną czeską narracją. Znaczna część Czechów rzeczywiście jest przekonana o czeskiej wyjątkowości i genetycznej wyższości w stosunku do Polaków czy Słowaków, a równocześnie z patriotycznych względów nie mogą oni zwrócić się w stronę Niemiec czy Austrii. Byłoby to zaprzeczeniem czeskiej tradycji, która wyrosła właśnie na przeciwstawianiu się germanizacji. Jednak w Czechach nie brakuje też ludzi nastawionych otwarcie w stronę zarówno Polski, jak i Europy, w tym Europy Wschodniej. Ale to już temat na osobny artykuł.